Wspieram Kasisi :)

15 kwietnia 2014

Integracja w podróży - zjawisko (prawie)niespotykane

Gdy byłam na studiach i z okazji świąt, ferii, wakacji, czy innych uroczystości wracałam do domu, był to dla mnie najgorszy etap całego zamieszania związanego z wyjazdem.
Podróż z Warszawy na moje rodzinne Pomorze trwała 5 godzin, a ja masakrycznie nudziłam się w pociągu. Niby można poczytać książkę, gazetę, odrobić zaległości snu, ale mi zawsze brakowało rozmowy z pasażerami.
Każdy z nosem w książce, telefonie, gazecie. Cisza. Stukot kół o szyny. Nuda.

Jedyną okazją do porozmawiania są afery biletowe i wymiana zdań z konduktorem. Jak się pani w okienku pomyli i wystawi dwa bilety na jedno miejsce, to bywa wesoło. Ludzie się oburzają (no i słusznie, bo niby jak się dzielić jednym siedzeniem?), no i wywiązują się ciekawe dyskusje.

Pamiętam jedną tylko podróż do domu na święta, bodajże na trzecim roku studiów. Do mojego przedziału wsiadła para z psem. No i sytuacja jak z "Dnia świra" - wiedziałam, że ten pies będzie siedział obok mnie... Na szczęście był grzeczny. A jak próbował obwąchać moją kanapkę, jego pan go upomniał. Pan był jakimś artystą. W pewnym momencie zwrócił się do mnie i do jadących studentów bodajże prawa, albo jakiejś nudnej ekonomii:
- Ej, ciągle tylko siedzicie z nosami w książkach. Spójrzcie jak pięknie wygląda świat przyprószony śniegiem.

Tylko na to czekałam. Zapytałam, czy jest artystą, bo to trochę dziwne, że mężczyzna zwraca na coś takiego uwagę. No i się okazało, że jest jakimś malarzem, grafikiem. Przegadaliśmy następną część drogi. Trochę o sztuce, trochę o muzyce, trochę o perspektywach dla młodzieży studiującej różne kierunki. Chłopaki z prawa i ekonomii nie byli zbyt rozmowni, chociaż słuchali z ciekawością i uśmiechali się pod nosem.

Te 200 przegadanych kilometrów wspominam jako najmilszą podróż z Warszawy na Pomorze. Nigdy później już mi się niestety to nie przedłużyło. Szkoda.


8 kwietnia 2014

Superekstrasycąca szybka zapiekanka na obiad



Bardzo często, kiedy nie mam czasu, robię coś, co da się jeść przez kilka dni. Najczęściej jest to danie jednogarnkowe, ale ostatnio postanowiłam spróbować z zapiekanką. 

Zapiekanka z kurczakiem na marchewkowym ryżu, z brokułami i serem 

Czego potrzebujesz?
- pierś z kurczaka
- brokuł
- 3 marchewki
- 2 ząbki czosnku (uwaga dla miłośników czosnku: spokojnie daj nawet 4 ząbki)
- 200 g ryżu
- 1 cebula
- 1 łyżka sos sojowego
- 100 g żółtego sera
- oliwa z oliwek
- świeży rozmaryn - z braku świeżego dodałam suszony
- świeży tymianek - tego też zabrakło w doniczce (no dobra, przyznam się Wam, że nie mam ogródka ziołowego w kuchni, jak się dorobię własnej kuchni, to o tym pomyślę), więc dałam suszony
- 1 łyżeczka kurkumy
- 50 ml wody
- sól
- pieprz



Jak to przygotować?

1. Ryż ugotuj wg instrukcji na opakowaniu. 


2. Kurczaka pokrój w cienkie paseczki lub w kostkę, oprósz solą, pieprzem i posiekanymi ziołami. Smaż na patelni około 5-7 minut. 


3. Brokuły podziel na małe różyczki i wrzuć do wrzątku, gotuj około 7 minut. Następnie odcedź.


4. Marchewkę zetrzyj na tarce o grubych oczkach. To najmniej przyjemna część przygotowywania potrawy.


5. Cebulę i czosnek drobno pokrój, przysmaż na odrobinie oliwy, po chwili dodaj marchewkę i wodę. Przypraw kurkumą.  Duś około 10 minut. 


6. Gotową marchewkę wymieszaj z ryżem, dopraw sosem sojowym. Ułóż na dnie naczynia żaroodpornego. Następnie ułóż warstwę z kurczaka a na końcu dodaj brokuły i całość posyp serem. 


7. Wstaw do piekarnika o temperaturze 190 stopni na 10 minut.


8. Jedz tak, by się uszy trzęsły! W niektórych gwarach mówi się: szamaj!

Danie świetnie nadaje się do zabrania do pracy i odgrzania w mikrofali. Mi ta brytfanka starczyła na 3 sycące obiady. Robisz raz - jesz trzy dni. Lepsze takie danie niż miejski fastfut. No i ta satysfakcja, mmmm...

Smacznego!

Ps. Pomysł na danie pochodzi z książki kucharskiej Ani Starmach. Wykonanie i foty moje.  

Polecam też inne dania: pasta z krewetkami, pasta ze szpinakiem, fetą i suszonymi pomidorami i naleśniki czekoladowe

2 kwietnia 2014

Tussio ergo sum... :(

Kaszlę więc jestem...


Jakaś masakra! Nigdy w życiu nie miałam takiego kaszlu. W zeszłym tygodniu podczas ekstremalnego wykonania "Requiem" W.A. Mozarta niestety zdarłam gardło. Od tamtego czasu nie mogę śpiewać. Nawet sposób mamy - czyli spirytus - zawiódł.

Sytuacja jest dramatyczna, bo w najbliższą sobotę i niedzielę mam kolejne koncerty, w przyszłym tygodniu też mi się jeden szykuje. Potrzebuję głosu, a go nie mam.

Dramat! Katastrofa! Nieszczęście!

PS. Spokojnie, muszę sobie trochę podramatyzować. Mam nadzieję, że jednak głos mi wróci do soboty.