Wspieram Kasisi :)

22 marca 2014

"Nie przeszkadza tytuł, wiek i płeć, by zieloną wiosnę w głowie mieć."

Goście, goście i po gościach :) 

Do stolicy zawitała moja przyjaciółka Agnieszka. Znamy się już prawie 30 lat :) przesiedziałyśmy 12 lat w jednej ławce (albo w okolicach), łączy nas kawał dobrej historii. 

Miniony tydzień spokojnie można nazwać Tygodniem Klabingu i Spontanicznych Wypadów w Miejsca, w Które Byśmy Normalnie Nie Poszły z Powodu Braku Czasu. 
No więc oprócz zaliczenia kilku nowych restauracyjek byłyśmy też w kinie i na gali nagród "Srebrne Usta" w Studiu im. Agnieszki Osieckiej. 

Fajnie czasem zrobić sobie melanżowy tydzień :)

No a dziś? 

Moi Drodzy! WIOSNA!

Dziś siedzieć w domu to grzech. Chociaż obecnie w Warszawie jest trochę chmur i zrobiło się szaro, to mimo wszystko jest to pogoda jak najbardziej spacerowa. Można porzucić ciężkie zimowe płaszcze i ciepłe kozaki. Uwielbiam to uczucie, kiedy wychodzę na zewnątrz i jest tak przyjemnie lekko, powietrze pachnie świeżością, ciepły wiaterek muska twarz a słonko mocniej przygrzewa :)

Korzystajcie z weekendu - spacer, rower jak najbardziej wskazane. 

Skaldowie dla Was z dedykacją udanego wiosennego weekendu!


20 marca 2014

Międzynarodowy Dzień Szczęścia

Tak, to dzisiaj. 20 marca Zgromadzenie Ogólne ONZ ustanowiło Międzynarodowym Dniem Szczęścia.

Dążenie do szczęścia leży u podłoża wszelkich ludzkich starań. Ludzie na całym świecie pragną prowadzić szczęśliwe i spełnione życie w harmonii z naturą, życie wolne od strachu i niedostatku. 
Dążenie do szczęścia jest tak naturalne jak oddychanie.

Dla każdego szczęście jest czym innym. Jedni będą je upatrywać w dobrze płatnej pracy i dostatnim życiu, inni będą się cieszyć, że mogą pracować robiąc to co lubią (niekoniecznie się na tym wzbogacając). Dla jednych szczęściem będzie życie u boku osoby, którą kocha, a dla innych - będzie to życie w pojedynkę. 

Jedni będą się cieszyć z domku na wsi, na obrzeżach lasu, inni z życia w wielkomiejskim hałasie i tłumie.

Najważniejsze jednak jest, by starać się nie przeszkadzać i nie krzywdzić swoim szczęściem drugiego człowieka.

A czym dla mnie jest szczęście?

1. Gdy mogę sobie pospać długo i nie mam żadnych zobowiązań, by wstawać wcześnie rano w wolny dzień. A szczególnie lubię, gdy przez rozszczelnione okno do pokoju wpada rześkie poranne powietrze, najlepiej o zapachu świeżo skoszonej trawy. 

2. Lubię chwile z poranną kawą z mlekiem (albo jak mawiają moi znajomi definiując ciecz, którą piję - mleko kawowe) ze słońcem, które miło nagrzewa kuchnię. 

3. Jestem szczęśliwa, gdy śpiewam. Gdy wczuwam się w utwór, który wykonuję i czuję jedność z muzyką, tekstem i zamysłem kompozytora. A najlepiej gdy dyryguje tym dyrygent, który potrafi wysysać emocjonalne soki z zespołu i lubię czuć między nami (zespołem) a nim przelewającą się energię, która powoduje, że rzeczywiście obie strony czują się szczęśliwe. 
Jest kilka takich koncertów w moim życiu, którym towarzyszyły takie emocje. A utwory, które na nich śpiewałam darzę szczególnym sentymentem. 

4. Jestem szczęśliwa, gdy ktoś mnie pochwali za pracę, której poświęciłam dużo czasu i wysiłku. Lubię widzieć swoje nazwisko na stronie redakcyjnej książek, nad którymi mam okazję pracować. 

5. Jestem szczęśliwa, gdy ktoś mnie zaskoczy i wyśle mi smsa z tekstem, że jestem dla tego kogoś ważną osobą. To rozczulające i bardzo miłe.

6. Czekolada na gorąco z bitą śmietaną w zimie :) Mniam :) Lubię :)

7. Lot samolotem. Na każdą podróż samolotem cieszę się jak dziecko. Uwielbiam latać. Uwielbiam start, turbulencje i lądowanie. Uwielbiam widok bezkresnego błękitnego nieba, chmur wyglądających raz jak futro owieczki, albo lody, albo bita śmietana, albo kalafior z okienka samolotu. 

8. Jestem szczęśliwa, gdy jestem kochana i mam tego świadomość. (w tym momencie trochę mi tego brakuje w życiu, ale wierzę, że mój Luby już do mnie jedzie)

9. Uwielbiam posiedzieć sobie w spokoju na łonie natury i pogapić się na przyrodę tak kompletnie bez celu: popatrzeć na fale i posłuchać szumu morza, popatrzeć na góry, siedząc na polanie i zajadając kanapkę, posiedzieć na mostku nad jeziorem w mojej rodzinnej miejscowości i pogapić się na kaczki i łabędzie. Lubię to :)

10. Lubię spotkać się z przyjaciółmi i wygłupiać się z nimi jak za dawnych lat.

11. Lubię ten moment, kiedy przyjeżdżam do mamy i czeka na mnie gotowy obiad :)

12. Szczęście to też święta spędzane w towarzystwie ludzi, których się kocha i jest się przez nich kochanym.

13. Jestem szczęśliwa także, gdy czytam Wasze komentarze - tym bardziej, że jest ich niewiele, więc każdy komentarz to także powód do szczęścia.


To małe chwilki, które są ważne w życiu.
Szczęśliwym można być każdego dnia. Wystarczy zauważać małe rzeczy i cieszyć się z tego że są, doceniać je i być za nie wdzięcznym. Życzę Wam tego bardzo mocno!



A czym dla Was jest szczęście? Zachęcam do komentowania i dzielenia się swoim szczęściem :)
 

13 marca 2014

Sałatkowo: sałata z camembertem i żurawiną

I zaczynamy - oto pierwszy przepis na sałatę, którą można zabrać do pracy i zajadać w czasie obiadu. 


Co jest potrzebne? (proporcje na 1 porcję, akurat do pracy)
- mix sałat z rukolą albo roszponką (może być ten z Biedronki; równie dobrze sprawdza się sama rukola i sama roszponka, generalnie - użyj takiej sałaty jaką lubisz)
- ser camembert (można użyć też gorgonzoli jeśli ktoś lubi, mi jakoś nie podchodzi)
- garść suszonej żurawiny (tak naprawdę to dajemy jej na oko)
- garść pestek słonecznika

Sos miodowy:
- 3 łyżki miodu
- 1 łyżka soku z cytryny
- odrobina posiekanej mięty (opcjonalnie)

Jak zrobić?
1. Sałaty (umyte) wsypać do miski. Ser pokroić na trójkąty i dodać do sałaty.
2. Polać sosem miodowym.
3. Posypać żurawiną i pestkami słonecznika.
4. Zajadać. 





SMACZNEGO! 
Ps. I dajcie znać, czy smakowało :)

12 marca 2014

Powitać wiosnę w Krakowie

O minionym weekendzie można śmiało powiedzieć: WIOSENNY.
Temperatura ok. 13 st na plusie (i to 9 marca!!!), piękne słońce, leciutki wietrzyk z taką wiosenną wonią, która miło pieści nozdrza ;)
No i do tego wszystkiego jeszcze cudowne miejsce: Kraków.

Tak się złożyło, że los (a raczej mój zakład pracy) rzucił mnie (a raczej wysłał) do Krakowa. Pojechałam się szkolić w zakresie prawa autorskiego. Szkolenie było i minęło. Sama nie wiem, czy jestem dzięki niemu mądrzejsza, czy mam jeszcze większy mętlik w głowie... no ale nie o tym ten post.

Nie mogłam się powstrzymać, by nie wykorzystać okazji i nie pojechać do Krakowa już w niedzielę, tak by mieć jeden cały dzień na spacer po Starym Mieście. Tym bardziej, że nigdy w Krakowie nie udało mi się być inaczej niż tranzytem.

Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Wczesnym rankiem w niedzielę rozpoczęła się moja krakowska eskapada.

Muszę przyznać, że jestem zachwycona.

Miasto zupełnie inne niż Warszawa. Ludzie się tak nie spieszą, są bardziej wyluzowani. Rynek i Stare Miasto tętnią życiem, są faktycznym centrum wszystkiego: wycieczek, rozrywek, kościołów, sklepów z pamiątkami i restauracyjek i barów różnego rodzaju.

Na początku trudno się przestawić, by zwolnić krok. Przyzwyczajona tym, że w Warszawie ciągle gdzieś się spieszę, gdzieś biegnę, czasem do pokonania są duże odległości, musiałam się przestawić na duży slowdown.

Do tego przed wyjazdem miałam tyle rzeczy do ogarnięcia, że nie było kiedy ułożyć sobie konkretnego planu dnia (niestety tylko jednego, bo poniedziałek i wtorek zdominowało szkolenie).

Czasem najlepszym planem jest brak planu. :)

No więc poszłam tam, gdzie mnie nogi same poniosły. Cudowny ponad pięciogodzinny spacer. Obiad na Kazimierzu, menu - słynne wypasione mega olbrzymie zapiekanki. I to tylko za 8 zł!!!!!!! Po drodze pielgrzymka do wszystkich kościołów, zaliczony Wawel (na tyle na ile się dało), zaliczone sklepy z pamiątkami :) Jak to wspaniale jest móc usiąść na Rynku i... nic nie musieć. Nie spieszyć się. Nie mieć zobowiązań. Siedzieć i patrzeć na wycieczki obcokrajowców, które podniecają się kiedy hejnalista do nich macha z okienka wieży Kościoła Mariackiego. Patrzeć na dzieciaki uganiające się za wszechobecnymi gołębiami (szczerze nie lubię tych ptaków, a te w Krakowie, to już kompletnie niczego się nie boją). Patrzeć na ludzi z mapami i przewodnikami w ręku i wymyślać sobie, co za chwilę będą zwiedzać.

To była cudowna niedziela bez problemów, trosk, zmartwień. I chciałoby się więcej takich dni, ale cóż...


8 marca 2014

Spaghetti z czosnkowymi krewetkami i pietruszką w sosie winno-maślanym

Niektórzy nie są przekonani do krewetek i zarzekają się, że za nic w świecie nie tkną tych robali. Gdybym napisała, że też tak miałam, skłamałabym. Bardzo lubię próbować nowych dań, smakować, degustować. Jednak z próbowaniem krewetek zwlekałam długo. Pamiętam pierwsze zetknięcie z owocami morza. Było to baaaardzo dawno temu. Jadłam pizzę z paluszkami krabowymi (w których jak wiadomo nie ma krabów), krewetkami i mackami ośmiornicy. Nie powaliła mnie swoim smakiem, bo całość przeszła tym specyficznym zapachem, a macki były nie do przeżucia.

Temat krewetek pojawił się, gdy Aga zachwycała się ich smakiem i wciąż opowiadała mi o nich w pracy. Postanowiłam spróbować, a prezentacja próby poniżej.

Co potrzebne? (załóżmy, że to na dwie porcje)
- opakowanie (500g) makaronu razowego spaghetti; razowy, bo zdrowy i fajnie wygląda
- opakowanie mrożonych krewetek z lidla (tych małych)
- białe wino, polecam Liebfrau Milch, białe wino reńskie, czyli popularnie nazywane wino z maryjką
- główka czosnku
- pęczek pietruszki
- 3 łyżki masła

Jak zrobić?
1. Ugotować makaron al dente.
2. Wcześniej rozmrozić krewetki i odcisnąć z wody (ja zawsze robię to za pomocą papierowego ręcznika).
3. Obrać pół główki czosnku, posiekać go drobno. Tak naprawdę to czosnek jest najlepszym kochankiem krewetek. Jeśli ktoś lubi czosnek, niech nie waha się go użyć.
4. Na patelni roztapiamy masło i wrzucamy na nie posiekany czosnek. Smażymy ok. 3 min.
UWAGA! Czosnek nie może się przypalić, bo wtedy będzie gorzki.
5. Do podsmażonego czosnku dodajemy krewetki. Smażymy to wszystko razem ok. 5-7 minut, często mieszając.
6. Do czosnkowych krewetek dodajemy około 200 ml białego wina i redukujemy je. Powinno to zająć ok. 10 minut.
7. Posiekaną pietruszkę wrzucamy na naszą patelnię z krewetkami i mieszamy, by się wszystko pięknie połączyło.
8. Następnie łączymy nasz ugotowany makaron z krewetkami i sosem winno-maślanym. Jeszcze tylko kieliszek białego wina i możemy wcinać.

A ta pyszna pasta wygląda o tak:


Smacznego :)

6 marca 2014

Sałatkowo: preludium

Już w najbliższym czasie na blogu pojawi się pierwszy w historii bloga cykl postów.
Będzie dotyczył tego co lubię, czyli (wybierz jedną z odpowiedzi):
a) muzyki
b) ćwiczeń na siłowni
c) jedzenia

Jeśli Twój wybór padł na C - to masz rację :)

Zainspirowana najnowszym zakupem pudełka lunchowego, podjarana jego funkcjonalnością i dizajnem postanowiłam podzielić się z Wami przepisami na pyszne sałatki, które z powodzeniem mogą zastąpić obiad.

Nie prowadzę ustabilizowanego trybu życia. Często wychodzę rano do pracy i wracam koło 22.00. Po pracy biegnę na próbę, potem kolejną próbę, albo na siłownię (jak mi się zechce i jak mnie Aga wyciągnie), albo na spotkanie. W ramach oszczędności postanowiłam, że jak najmniej będę jeść na mieście (poza tym mój okropny pociąg do niezdrowej żywności rujnuje mnie nie tylko finansowo, ale i poprzez zwiększanie objętości, czego nie lubię) i będę nosić jedzenie ze sobą.
Próbowałam tej metody już wcześniej, ale zniechęciłam się z powodu braku odpowiedniego sprzętu, w którym mogłabym to jedzenie przenosić. Zawsze był jakiś problem: a to za małe pudełko, a to niewymiarowe, a to nieszczelne i miałam upaćkaną torbę. Świat zmienił się w zeszłym tygodniu, kiedy to zwiedzając alejki kerfura trafiłam do działu, który uwielbiam i który zawsze opuszczam z wielkim smutkiem: garnki, patelnie, naczynia do przechowywania...

Na pięknej ekspozycji (brawo dla merchandisingu) moim oczom ukazał się stos pudełek do przechowywania i przenoszenia żywności. I w końcu znalazłam swoje UPRAGNIONE, PRAKTYCZNE, FUNKCJONALNE a do tego ŁADNE pudełko na lunch, czyli tzw. lunch box.
Do najtańszych nie należało, kosztowało 22,- zł. Ale warte jest swojej ceny.


 Pudełko składa się z czterech części: największej komory, w którą możemy wrzucić np. dużo sałaty, z części którą nakładamy na tę komorę, a która jest przedzielona na dwie takie same trójkątne części, w które można włożyć pokrojone na części warzywa, owoce, kawałki pieczywa, do tego dołączony jest osobny pojemniczek na sos (zakręcany, dzięki czemu nic się nie wylewa), no i szczelna pokrywka zabezpieczona klipsami, by na pewno wszystko było szczelnie zamknięte. Do pudełka dołączone są także składane plastikowe sztućce.

 Propozycja rozplanowania jedzenia.
 Dobry sprzęt do noszenia obiadu ze sobą do pracy to podstawa. No i świetny punkt wyjścia do podzielenia się z Wami przepisami na pyszne sałatki (i nie tylko). 

Miłośnicy zieleniny i zdrowej żywności przygotujcie się na sporą dawkę zdrowia :)




5 marca 2014

114

To nie jest żadna symboliczna liczba, nie ma też okrągłej rocznicy, ani miesięcznicy. Dziś nie jest też jakiś szczególny dzień (no, chyba że ktoś tak traktuje Środę Popielcową...).

Dziś mija 114 dni od pierwszego wpisu na blogu. Blogu, który miał być pewnego rodzaju terapią, który miał pomóc mi uciekać od myśli negatywnych i pomóc skupiać się na małych dobrych wydarzeniach, które zdarzają się każdego dnia. I - przede wszystkim - nauczyć się za nie dziękować (o czym miała mi przypominać nazwa bloga).

Każdego dnia miałam wymieniać kilka rzeczy, za które jestem wdzięczna. Jakoś tak się to wszystko potoczyło, że odeszłam od tego założenia i zaczęłam pisać o wszystkim (albo o niczym - możesz wybrać). Czasem wpisy są abstrakcyjne, jak np. ten o Modern Talking (aczkolwiek, wciąż uparcie twierdzę, że ich teledyski z lat 80' są najlepsze na chandrę), albo mega poważne jak ten o empatii. Dzielę się tym co zjadłam i tym w jaki sposób można pomóc dzieciakom z Afryki.

114 dni to wystarczająco dużo czasu, aby nauczyć się postrzegać świat inaczej. Aby nauczyć się panować nad swoimi dołami, wylewaniem żalów, rozkminianiem jaki to świat jest zły a ja jestem najbardziej nieszczęśliwą osobą na świecie. W moim życiu niby niewiele się zmieniło - dalej jestem singlem (i dalej mi to przeszkadza), wciąż nie udaje mi się wygrać w LOTTO, by z wygranej kupić sobie własne upragnione mieszkanie, zarobki w pracy też na tym samym poziomie... Jednak udało mi się zmienić jedno - rzeczywiście coraz lepiej wychodzi mi bycie wdzięczną za to co mam, lepiej wychodzi mi dzielenie się tym co mam, a jeśli nie mogę podzielić się niczym, co jest materialne, to staram się uśmiechać do ludzi, służyć swoimi talentami i w ten sposób pomagać. I mogę chyba powiedzieć, że dobrze mi z tym. I że jestem szczęśliwsza niż 114 dni temu. 

I mimo że nie spełniam pierwotnych założeń, to blog uświadamia mi jak długą drogę przeszłam od momentu, kiedy byłam w totalnej czarnej d******e do dzisiejszego stanu. A fakt, że widzę progres, sprawia, że bardzo jestem ciekawa, co będzie dalej. 

Ogromne uściski dla Was (och, jak ja bym chciała, byście się częściej odzywali w komentarzach) i duży uśmiech :)

1 marca 2014

Zapraszam na obiad :)

Kiedy byłam dzieckiem nie wyobrażałam sobie życia bez kreskówek. Wychowałam się na klasykach tj. Tom i Jerry, kreskówki Hanny & Barbery i Warner Bros. Szczególnie w pamięć wryła mi się kreskówka o zabawnym marynarzu o imieniu Popeye, który żywił się tylko szpinakiem. Szpinak nadawał mu niezwykłej siły, dzięki której mógł zbić na kwaśne jabłko zbira, który ciągle dobierał się do dziewczyny marynarza - Olivii.



On ciągle jadł szpinak. W najmniej oczekiwanym momencie wyciągał z kieszeni puszkę tego zielska i pochłaniał ją w jednej chwili. No i właśnie ten szpinak mi najbardziej utkwił w pamięci. Muszę przyznać, że u mnie w domu nie jadło się szpinaku. Nie wiem czemu... Nie było czegoś takiego i już. Hm... może mama miała złe doświadczenia po karmieniu szpinakiem mojego starszego rodzeństwa? Nie wiem. Muszę ją spytać.

Ze szpinakiem zetknęłam się dopiero na studiach. Jako osoba żądna nowych wrażeń dla swoich kubków smakowych, kupiłam sobie pierogi ze szpinakiem na stołówce w szkole muzycznej. No i tak się zaczęła nasza znajomość.

Dziś chciałabym się podzielić z Wami moim weekendowym obiadem.

Makaron ze szpinakiem, fetą i suszonymi pomidorami


Co potrzebne? (wszystko robiłam na oko, proporcje składników można modyfikować w zależności od upodobań)
- makaron - taki jaki lubisz, polecam makaron z pszenicy durum
- szpinak - akurat ja użyłam mrożonego, rozdrobnionego, ale świeży jak najbardziej się też nadaje
- feta - pół kostki (tej tradycyjnej, którą możesz dostać w każdym sklepie)
- czosnek - 3 ząbki
- śmietana - 18% tak ze dwie łyżki
- suszone pomidory - tak z 6-7 plasterków
- 1-2 łyżki oliwy z oliwek

Jak zrobić?
1. Ugotuj makaron al dente.
2. Rozgrzej na patelni oliwę z oliwek, wrzuć na nią szpinak (jeśli używasz tak jak ja mrożonego, wyłóż go wcześniej - np. na noc - z lodówki do rozmrożenia i odciśnij z niego wodę). Blanszuj go przez 2-3 minuty. Dodaj przeciśnięty przez praskę czosnek, śmietanę, pokruszoną fetę. Wymieszaj. Następnie dodaj pokrojone na kawałki suszone pomidory. Wymieszaj. Po kilku minutach dodaj sól i pierz.
Uwaga! Pamiętaj, że feta jest słona, więc czasami nie potrzeba solić. Oczywiście wszystko zależy od upodobań podniebienia.
3. Sos powinien być aksamitny i gęsty.
4. Ugotowany al dente makaron odcedź, a następnie dodaj do sosu i dokładnie wymieszaj.
5. Wykładaj na talerz. I wcinaj :)

Smacznego :)


Share Week 2014

Share Week to inicjatywa, którą zaproponował Andrzej Tucholski - autor bloga jestKultura.
Pomysł Andrzeja polega na polecaniu sobie nawzajem ulubionych blogów, które chętnie odwiedzamy, czytamy, komentujemy. Moim zdaniem to świetny pomysł na poznanie nowych blogów i blogerów, a także na reklamę siebie ;)

Zasady można znaleźć TU.

Jako (wciąż moim zdaniem) początkująca blogerka, która nie udziela się  na swoim blogu regularnie, ale od czasu do czasu rzuci okiem na to, co się dzieje u kolegów po fachu, chciałabym wskazać blogi, które czytam najczęściej.

Wittamina.pl - lifestylowy blog Arleny Witt, która urzeka mnie tekstami dotyczącymi problemów językowych Polaków, komentarzami o problemach życia codziennego no i zamieszcza kapitalne tweety, z których zawsze mam polewkę.

simplicite.pl - blog Kasi, mojej koleżanki z czasów liceum. Szczególnie polecam notki o dizajnie i wpisy piątkowo-sobotnie, które zawierają mnóstwo ciekawych linków. O podróżach (których jej trochę zazdroszczę) to już nie wspomnę.

jestKultura.pl - nie może zabraknąć bloga Andrzeja, pomysłodawcy tej inicjatywy. Andrzej to już stary wyjadacz. Świetnie odnajduje się w cyberprzestrzeni. Mnóstwo ciekawych tematów ze świata kultury (książka, film, muzyka), techniki i ogólnie pojętego lajfstajlu. Sporo można się tu nauczyć.

kwestiasmaku.com - jest to pierwszy blog, do którego sięgam w poszukiwaniu inspiracji kulinarnych. Jeszcze mi się nie zdarzyło, by jedzonko przygotowane wg przepisu z tego bloga było niesmaczne. Do tego piękne zdjęcia i dizajn potrwa. A blogerka jest bardzo otwarta i chętnie służy radą. Bardzo polecam.

kominek.es - tego Pana nie trzeba nikomu przedstawiać.

Ok, powiedzmy, że tyle wystarczy.